piątek, 22 kwietnia 2016

Kwietniowy weekend w Dolinie Chochołowskiej



Aktualizacja Krokus


Dolina Chochołowska, kolejny wyjazd w tym roku w tej rejon gór. Ile kroć maszeruję tym szlakiem to zawsze inaczej przeżywam go na swój sposób. Tutaj zawsze coś się dzieje. Oczywiście nie chcę być uszczypliwy w kwestii krokusów i turystów ale tutaj panuje jakaś inna atmosfera. Przynajmniej w moim odczuciu. Do tego wyjazdu nie trzeba było specjalnie przygotowywać się, po pierwsze to Tatry Zachodnie (chociaż niekiedy potrafią zaskoczyć). Po drugie to gleba wchodziła w grę w schronisku na Polanie Chochołowskiej. Tak więc spokojnie czekałem na pogodę, co przyniesie mi na ten weekend. Prognozy zapowiadały się mianowicie tak; pogoda w sobotę nawet ok, ale pod wieczór miał zacząć wzmagać się wiatr i dochodzić do 80 km/h. Nie powiem troszkę mnie to zmartwiło ale interesowała mnie niedziela.

Idziemy sobie w kierunku Polany Chochołowskiej

 Ta natomiast miała nam przynieść duży wiatr nawet dochodzący do 110 km/h. W planach mieliśmy grań na niedziele, wejść na Grzesia, potem Rakoń i ewentualnie byśmy zobaczyli co z Wołowcem. To może po kolei, wpadł mi pomysł aby przyjechać tutaj, do tej doliny aby móc zobaczyć jak mają się krokusy po tej inwazji jak to pisały różne media społecznościowe ale i nie tylko. Ja myślę, że to trafny tytuł bo jak inaczej nazwać to, że 25 tyś. ludzi w ciągu jednego dnia przemierza szlak Doliną Chochołowską? Wszystko po to aby móc zobaczyć te przeurocze, fioletowe krokusy. Tera to można było wybrać się na spokojnie, tak więc z Justyną uzgodniliśmy plan wyjazdu. Sobota; przyjazd na parking, spokojne wyjście, bez pośpiechu. Dojście do Polany Chochołowskiej, nawet pojawił się pomysł aby wejść na Grzesia na zachód słońca, potem nocleg na glebie w schronisku. Niedziela natomiast to tak jak pisałem, przejście granią. Nadszedł dzień wyjazdu, wyjechałem z Olkusza troszkę późno, po drodze zgarnąłem Tyne i kierunek był jeden. Droga minęła nam spokojnie, dyskutowaliśmy w tematach górskich ale i nie tylko.


Takie cuda w postaci chmur na Polanie Chochołowskiej

Dojechaliśmy na parking, a tam już tyle aut, że powiem szczerze zaskoczyło mnie. O tej godzinie zdarzało mi się przyjeżdżać ale tylu aut jednak nie zastawałem. Nie ma co się dziwić, zaczyna się sezon, turystów w końcu przybywa na szlaku. Na parkingu pełno dzieci, jak widzę takie małe maluchy które zasuwają po szlaku to uśmiech na mojej twarzy pojawia się od razu. Tutaj pozwolę sobie na krótką refleksję. Jak widzę te maluchy które potrafią dojść do schroniska, to dla nich wielkie brawa. Zawsze śmieję się sam do siebie, że turyści w wieku 15-30 lat jadą bryczką, a takie dzieciaczki zasuwają na nogach przed siebie. Nawet ich usprawiedliwia to, że wrócą tą bryczką jak już im sił braknie. Wracając do relacji, wyładowaliśmy plecaki z auta i po pewnej chwili ruszyli na szlak. Pogoda nam dopisywała, kto jeździ w góry ten wie jak chwila na parkingu potrafi dać kopniaka aby ruszyć swoje cztery litery i pójść do przodu, tym bardziej przy ładnej pogodzie. Stojąc przed bramką TPN-u nie wyobrażałem sobie tych kolejek w Dzień Krokusa.


Kominiarski Wierch podczas zachodu słońca

Jednak z czasem docierało to do mnie tym bardziej, że widziałem nieliczne krokusy po drodze. W połowie drogi do schroniska zrobiliśmy sobie krótką przerwę, chciałem jedno zdjęcie zrobić. Po zobaczeniu zdeptanych krokusów dotarło do mnie wszystko co tutaj musiało się dziać. Byłem w ten dzień ale myślałem o dojściu do parkingu jednak. Dotarliśmy w końcu na Polanę Chochołowską, postanowiliśmy pójść w kierunku kapliczki i tam gdzieś usiąść na tej polanie aby móc podziwiać ten jakże piękny widok na góry, który nas otaczał. Chmury tańcowały na niebie w rytm wiatru, słońce momentami bawiło się z nami w chowanego. Wiatr z każdą chwilę coraz to bardziej przesuwało chmury w naszym kierunku, trzeba było jednak coś dodatkowego nałożyć na siebie bo robiło się zimniej. Dla takich chwil warto żyć, nawet w dolinach można zaobserwować ciekawe zjawiska. Krokusów już jednak z czasem jest coraz to mniej, nawet bym powiedział, że tam gdzie były to są ale jednak w pozycji leżącej.


Niedzielny poranek na polanie, czy może być piękniej? 

Biliśmy się z myślami czy iść na ten zachód na Grzesia czy jednak odpuścić sobie bo jednak chmury nadciągały. Jednak odpuściliśmy, poszliśmy do schroniska na piwo i grzańca. Co później okazało się jak tak sobie siedzieliśmy to jednak na Kominiarski Wierch padły piękne promienie słońca. Spojrzałem w niebo, chmur nie było już, czyli jednak warunki zaczęły się poprawiać. Niedziela mogła jednak okazać się ładna, miały być przejaśnienia, a zapowiadała się igła na niebie. Tylko ten wiatr mógł być problemem na grani ale to dopiero za kilka godzin miało to nastąpić. Nadeszła noc, na niebie brak chmur, gwiazdy przyglądały się mi, a ja nim. Ludzi pełen komplet w schronisku, tak więc gleba tak jak było wcześniej ustalane. Nadszedł poranek, gdzie nie gdzie słychać było jak to ktoś do kuchni turystycznej zmierza, ale jednak panowała cisza... Nie powiem, nie chciało się wstać, jednak z tyłu głowy siedziała ta informacja, że niebo wieczorem było przejrzyste.


I który kierunek wybrać...? 

 Po wyjściu na zewnątrz przywitały mnie promienie słońca, wyczuć można było kawę unoszącą się w powietrzu przed schroniskiem. Niektórzy już wyruszyli na szlak, niektórzy spożywali śniadanie, jedni to dochodzili do schroniska dopiero, a inni opuszczali mury idąc w kierunku polany. Powoli nam przyszło aby wyruszyć na szlak ale w końcu wyruszyliśmy. Obudzić się w górach, a następnie wyruszyć na szlak w niedziele w promieniach słońca przy niebieskim niebie, tego mi trzeba było. Z Justyną obraliśmy kierunek na Grzesia ale po drodze jeszcze zawitaliśmy na Przełęcz Bobrowiecką. Tam piękne są widoki, zawsze jak idę w kierunku na Grzesia to odwiedzam to miejsce, Klimacik jest, nie powiem i cisza co najważniejsze. Choć w tym przypadku dziwny dźwięk wydobywał się z lasu, co później okazało się, jacyś goście wzywali zwierzaki bo wyglądało to na róg. Troszkę lodu przy podejściu było jak maszerowaliśmy w kierunku naszego celu.


Widok z Przełęczy Bobrowieckiej

Widoki nam z każdą chwilą towarzyszyły, tak więc bardzo przyjemnie maszerowało się. Dotarliśmy do celu, przywitał nas wiatr, który jednak nie wiał z taką mocą jak zapowiadano, a co lepsze to nawet na chwilę ustawał, Tak więc warunki bardzo mile mnie zaskoczyły jakie panowały w tym dniu. Posiedzieliśmy na szczycie troszkę, musieliśmy nacieszyć się widokami w końcu. Kolejnym punktem, który obraliśmy sobie do którego chcieliśmy dotrzeć był Rakoń. Po drodze troszkę śniegu napotkaliśmy ale przy podejściu na szczyt było już przyzwoicie. Tutaj jednak nie dało się długo posiedzieć, pogoda zaczęła zmieniać się, chmury nadciągały, słońce zaszło, zrobiło się zimniej. Do tego troszkę późno było to odpuściliśmy Wołowca sobie, Justyna do domu musiała jeszcze dojechać tak więc aby na spokojnie to wszystko zrobić, nie na wariackich papierach to postanowiliśmy schodzić w kierunku schroniska, zielonym szlakiem.


Pierwszy cel osiągnięty :)

 W Dolinie Wyżniej Chochołowskiej śniegu nawet całkiem całkiem, tak więc niektórzy preferowali zjazd na swoich czterech literach. Myśmy sobie na spokojnie zeszli i w pewnym momencie zdaliśmy sobie sprawę, że za bardzo odbiliśmy ze szlaku i jesteśmy w nieciekawym miejscu, tym bardziej, że przed Justyną coś przeleciało. Kosodrzewina dalej się bujała, ja stanąłem jak wryty bo wiedziałem co to może oznaczać; byliśmy w terenie idealnym dla niedzwiedzia, Na domiar tego od szlaku troszkę oddaliliśmy się, i to nie świadomie, Tyna mi powtarzała to, ale ja jednak upierałem się, że dobrze idziemy. Tak dobrze, że znów coś się ruszyło obok mnie w odległości kilkudziesięciu metrów. Trzeba też powiedzieć, że trzeba było przedzierać się przez kosodrzewinę tak więc jedno było pewne.


Grześ - 1653 m n.p.m.

Szlak idzie gdzie indziej, za nami jeszcze dwie dziewczyny podążały ale nie wiem czy zdawały sobie sprawę z tego, że miś gdzieś w pobliżu był. W końcu udało nam się dotrzeć do szlaku, no może nie byliśmy jakoś daleko od niego ale kosodrzewina niestety nam uniemożliwiała przebrnięcie przez nią. Po drodze zaraz po wyjściu na dobrą drogę, Justyna zauważyła łapy niedźwiedzia. W tej chwili uświadomiłem sobie, że on tam był, od razu dostałem przyspieszenia, ale następnie za chwilę ja zauważyłem z boku szlaku jak łapy, są odciśnięte na śniegu i zmierzają w kierunku kosodrzewiny. Robiło się coraz to ciekawiej ale w końcu z każdym krokiem było to coraz niżej.


Widok z Rakonia
Ciekawe przeżycie, zdawać sobie sprawę, że on gdzieś nas obserwuje, ta kosodrzewina która się ruszała cała i do tego te łapy. Po dotarciu do schroniska z pół godzinki odpoczynku i trzeba było zacząć zmierzać niestety, ale w kierunku parkingu, Tak więc spokojnie zaczęliśmy opuszczać schronisko i udaliśmy się właśnie w tym kierunku, Na szlaku spokój, cisza, zaczyna powoli padać deszcz, ale ten klimat dalej we mnie siedział. O zmierzchu dotarliśmy na parking, i ruszyliśmy w kierunku Krakowa. Jak to bywa czas na podsumowanie wyjazdu. Pogoda dopisała bardzo, zapowiadało się, że będzie tak sobie, a tu jednak zaskoczenie miłe.


Bo mi się wydaję, że tu był miś ? 

Na szlaku natomiast to bez niespodzianek dużych oprócz tych łap niedźwiedzia i ruszającej się kosodrzewiny. Nie chciał bym go spotkać w tamtym terenie jednak. Wyprawa na duży plus ale tutaj z tego miejsca serdeczne podziękowania kieruje w kierunku Justyny. Bardzo fajnie spędzony czas na szlaku, dużo dało mi do myślenia i naładowałem akumulatory na ten tydzień który nadchodził. Wielkie dzięki Tyna! 


Z górskim pozdrowieniem!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz