czwartek, 28 kwietnia 2016

Tatry Polskie czy Tatry Słowackie?



Odwieczny dylemat


Ile to razy spotykam się z pytaniem czy na Słowacji też jest ciekawiej jak po naszej stronie. Zawsze odpowiadam, jak chcesz się wyciszyć i w spokoju pochodzić w górach to śmiało na Słowację możesz wybrać się. Po naszej stronie także tego doświadczysz ale czy faktycznie? Chciałbym wam przybliżyć kilka atutów strony Słowackiej. Oczywistą sprawą jest, że zaprawionym w boju nie muszę tego mówić, sami pewnie tego doświadczyli na szlaku. Wybierając się na Słowację nie wątpliwie atutem jest samochód, którym wybierzemy się od polskiej strony. Zawsze to dłużej można pochodzić po szlaku, nie jest się uzależnionym od transportu autobusowego. Nie jeden raz zdarzało mi się wracać ze Słowacji autobusem co warto dodać płacimy u kierowcy w zł.

Tak więc więc w tym przypadku nie musimy posiadać euro. Fajną opcją jest pozostawienie na parkingu auta po stronie Słowackiej, wyjścia na szlak, zejścia w stronę Słowacji i wrócić autobusem do punktu naszego startu. Tak więc to jest na pewno na plus, a zazwyczaj jest problem właśnie z transportem na Słowację, Oczywiście, to tylko wymówka bo zawsze można zorganizować wyjazd, liczą się tylko chęci. Powierzchnia Tatr słowackich wynosi ok. 610 km kwadratowych, co stanowi 78% powierzchni całkowitej Tatr. Co jest największym atutem strony słowackiej ? Na pewno fakt, iż po stronie polskiej zdecydowanie panuje tłok, tym bardziej w okresie wakacyjnym. U sąsiadów nie usłyszysz na każdym kroku co robił sąsiad za płotem, co będzie na obiad czy też innego rodzaju pierdoły. Tak więc jeżeli chcesz zaczerpnąć ciszy to śmiało do sąsiadów zawitaj. Pytanie zadano mi ostatnio czy faktycznie szlaki u nich są długie. Co do wielkości Tatr słowackich dobrze jest wcześniej zaplanować z którego miejsca ma rozpocząć się nasza wędrówka i jaki cel obierzemy. Mówię o tym ponieważ, sprawa nie wygląda tak prosto jak u nas. Po naszej stronie pod dojściu do Murowańca czy też Piątki mamy kilka opcji tras wyborów i możemy pod schroniskiem zdecydować co robimy dalej. Po słowackiej to już tak prosto nie jest. Dobrym przykładem jest dojście do Śląskiego Domu gdzie mamy praktycznie jedną opcję dojścia do celu, którym jest Polski Grzebień. Ewentualnie można odbić na magistralę. Szlaki są długie ale bardzo przyjemne, widokowo jedna dolina zawsze mnie wzywa, a mianowicie Dolina Białej Wody. Panuje tutaj klimat alpejski, warto wybrać się tą doliną. Z czasem jednak ta cisza szlakowa zanika z duchem czasu, ponieważ przybywa nam to coraz więcej turystów. Tak więc myślę, że mityczna jest ta cisza ale to zależy wszystko od zaplanowania sobie wycieczki. Nie są takie straszne, zwłaszcza kieruje do osób które chcą w tym roku zawitać w tam ten rejon. Następną ważną informacją którą muszę tutaj przytoczyć jest ubezpieczenie. Po naszej stronie TOPR jest finansowany z MSWiA z budżetu państwa oraz po części z biletów wstępu to TPN.


W kierunku Rohaczy od strony słowackiej

Ratownicy ze Słowacji mają płatne akcję ratownicze, za które my osobiście płacimy, Dlatego przed wyjściem na teren sąsiadów zaopatrzmy się w ubezpieczenie aby uniknąć nie przyjemności. Tatry Słowackie Zachodnie, także fajna opcja, dobrze jest już własnym autem pojechać w tamten rejon. Co by nie powiedzieć o polskich i słowackich to jedno je łączy. Klimat, który tam panuje, góry są jedne, nie ma podziału czy to wysokie czy też niskie. One są jednakowe, nie powinno ich się dzielić. Podzielmy swoje umiejętności na pewne etapy, a z czasem zapewne będziecie wiedzieć o czym dokładniej mówię. Podsumowując, warto zobaczyć i skorzystać z opcji u sąsiadów i powędrować z ich trenu. Warto, na prawdę warto, bo doświadczenie ale i także wspomnienia pozostają w naszej głowie na długie dni. Przecierajcie szlaki, w końcu zbliża się sezon otwarcia  u sąsiadów. Od 1 listopada do 15 czerwca szlaki powyżej schronisk na Słowacji są zamknięte. 


Z górskim pozdrowieniem 

piątek, 22 kwietnia 2016

Kwietniowy weekend w Dolinie Chochołowskiej



Aktualizacja Krokus


Dolina Chochołowska, kolejny wyjazd w tym roku w tej rejon gór. Ile kroć maszeruję tym szlakiem to zawsze inaczej przeżywam go na swój sposób. Tutaj zawsze coś się dzieje. Oczywiście nie chcę być uszczypliwy w kwestii krokusów i turystów ale tutaj panuje jakaś inna atmosfera. Przynajmniej w moim odczuciu. Do tego wyjazdu nie trzeba było specjalnie przygotowywać się, po pierwsze to Tatry Zachodnie (chociaż niekiedy potrafią zaskoczyć). Po drugie to gleba wchodziła w grę w schronisku na Polanie Chochołowskiej. Tak więc spokojnie czekałem na pogodę, co przyniesie mi na ten weekend. Prognozy zapowiadały się mianowicie tak; pogoda w sobotę nawet ok, ale pod wieczór miał zacząć wzmagać się wiatr i dochodzić do 80 km/h. Nie powiem troszkę mnie to zmartwiło ale interesowała mnie niedziela.

Idziemy sobie w kierunku Polany Chochołowskiej

 Ta natomiast miała nam przynieść duży wiatr nawet dochodzący do 110 km/h. W planach mieliśmy grań na niedziele, wejść na Grzesia, potem Rakoń i ewentualnie byśmy zobaczyli co z Wołowcem. To może po kolei, wpadł mi pomysł aby przyjechać tutaj, do tej doliny aby móc zobaczyć jak mają się krokusy po tej inwazji jak to pisały różne media społecznościowe ale i nie tylko. Ja myślę, że to trafny tytuł bo jak inaczej nazwać to, że 25 tyś. ludzi w ciągu jednego dnia przemierza szlak Doliną Chochołowską? Wszystko po to aby móc zobaczyć te przeurocze, fioletowe krokusy. Tera to można było wybrać się na spokojnie, tak więc z Justyną uzgodniliśmy plan wyjazdu. Sobota; przyjazd na parking, spokojne wyjście, bez pośpiechu. Dojście do Polany Chochołowskiej, nawet pojawił się pomysł aby wejść na Grzesia na zachód słońca, potem nocleg na glebie w schronisku. Niedziela natomiast to tak jak pisałem, przejście granią. Nadszedł dzień wyjazdu, wyjechałem z Olkusza troszkę późno, po drodze zgarnąłem Tyne i kierunek był jeden. Droga minęła nam spokojnie, dyskutowaliśmy w tematach górskich ale i nie tylko.


Takie cuda w postaci chmur na Polanie Chochołowskiej

Dojechaliśmy na parking, a tam już tyle aut, że powiem szczerze zaskoczyło mnie. O tej godzinie zdarzało mi się przyjeżdżać ale tylu aut jednak nie zastawałem. Nie ma co się dziwić, zaczyna się sezon, turystów w końcu przybywa na szlaku. Na parkingu pełno dzieci, jak widzę takie małe maluchy które zasuwają po szlaku to uśmiech na mojej twarzy pojawia się od razu. Tutaj pozwolę sobie na krótką refleksję. Jak widzę te maluchy które potrafią dojść do schroniska, to dla nich wielkie brawa. Zawsze śmieję się sam do siebie, że turyści w wieku 15-30 lat jadą bryczką, a takie dzieciaczki zasuwają na nogach przed siebie. Nawet ich usprawiedliwia to, że wrócą tą bryczką jak już im sił braknie. Wracając do relacji, wyładowaliśmy plecaki z auta i po pewnej chwili ruszyli na szlak. Pogoda nam dopisywała, kto jeździ w góry ten wie jak chwila na parkingu potrafi dać kopniaka aby ruszyć swoje cztery litery i pójść do przodu, tym bardziej przy ładnej pogodzie. Stojąc przed bramką TPN-u nie wyobrażałem sobie tych kolejek w Dzień Krokusa.


Kominiarski Wierch podczas zachodu słońca

Jednak z czasem docierało to do mnie tym bardziej, że widziałem nieliczne krokusy po drodze. W połowie drogi do schroniska zrobiliśmy sobie krótką przerwę, chciałem jedno zdjęcie zrobić. Po zobaczeniu zdeptanych krokusów dotarło do mnie wszystko co tutaj musiało się dziać. Byłem w ten dzień ale myślałem o dojściu do parkingu jednak. Dotarliśmy w końcu na Polanę Chochołowską, postanowiliśmy pójść w kierunku kapliczki i tam gdzieś usiąść na tej polanie aby móc podziwiać ten jakże piękny widok na góry, który nas otaczał. Chmury tańcowały na niebie w rytm wiatru, słońce momentami bawiło się z nami w chowanego. Wiatr z każdą chwilę coraz to bardziej przesuwało chmury w naszym kierunku, trzeba było jednak coś dodatkowego nałożyć na siebie bo robiło się zimniej. Dla takich chwil warto żyć, nawet w dolinach można zaobserwować ciekawe zjawiska. Krokusów już jednak z czasem jest coraz to mniej, nawet bym powiedział, że tam gdzie były to są ale jednak w pozycji leżącej.


Niedzielny poranek na polanie, czy może być piękniej? 

Biliśmy się z myślami czy iść na ten zachód na Grzesia czy jednak odpuścić sobie bo jednak chmury nadciągały. Jednak odpuściliśmy, poszliśmy do schroniska na piwo i grzańca. Co później okazało się jak tak sobie siedzieliśmy to jednak na Kominiarski Wierch padły piękne promienie słońca. Spojrzałem w niebo, chmur nie było już, czyli jednak warunki zaczęły się poprawiać. Niedziela mogła jednak okazać się ładna, miały być przejaśnienia, a zapowiadała się igła na niebie. Tylko ten wiatr mógł być problemem na grani ale to dopiero za kilka godzin miało to nastąpić. Nadeszła noc, na niebie brak chmur, gwiazdy przyglądały się mi, a ja nim. Ludzi pełen komplet w schronisku, tak więc gleba tak jak było wcześniej ustalane. Nadszedł poranek, gdzie nie gdzie słychać było jak to ktoś do kuchni turystycznej zmierza, ale jednak panowała cisza... Nie powiem, nie chciało się wstać, jednak z tyłu głowy siedziała ta informacja, że niebo wieczorem było przejrzyste.


I który kierunek wybrać...? 

 Po wyjściu na zewnątrz przywitały mnie promienie słońca, wyczuć można było kawę unoszącą się w powietrzu przed schroniskiem. Niektórzy już wyruszyli na szlak, niektórzy spożywali śniadanie, jedni to dochodzili do schroniska dopiero, a inni opuszczali mury idąc w kierunku polany. Powoli nam przyszło aby wyruszyć na szlak ale w końcu wyruszyliśmy. Obudzić się w górach, a następnie wyruszyć na szlak w niedziele w promieniach słońca przy niebieskim niebie, tego mi trzeba było. Z Justyną obraliśmy kierunek na Grzesia ale po drodze jeszcze zawitaliśmy na Przełęcz Bobrowiecką. Tam piękne są widoki, zawsze jak idę w kierunku na Grzesia to odwiedzam to miejsce, Klimacik jest, nie powiem i cisza co najważniejsze. Choć w tym przypadku dziwny dźwięk wydobywał się z lasu, co później okazało się, jacyś goście wzywali zwierzaki bo wyglądało to na róg. Troszkę lodu przy podejściu było jak maszerowaliśmy w kierunku naszego celu.


Widok z Przełęczy Bobrowieckiej

Widoki nam z każdą chwilą towarzyszyły, tak więc bardzo przyjemnie maszerowało się. Dotarliśmy do celu, przywitał nas wiatr, który jednak nie wiał z taką mocą jak zapowiadano, a co lepsze to nawet na chwilę ustawał, Tak więc warunki bardzo mile mnie zaskoczyły jakie panowały w tym dniu. Posiedzieliśmy na szczycie troszkę, musieliśmy nacieszyć się widokami w końcu. Kolejnym punktem, który obraliśmy sobie do którego chcieliśmy dotrzeć był Rakoń. Po drodze troszkę śniegu napotkaliśmy ale przy podejściu na szczyt było już przyzwoicie. Tutaj jednak nie dało się długo posiedzieć, pogoda zaczęła zmieniać się, chmury nadciągały, słońce zaszło, zrobiło się zimniej. Do tego troszkę późno było to odpuściliśmy Wołowca sobie, Justyna do domu musiała jeszcze dojechać tak więc aby na spokojnie to wszystko zrobić, nie na wariackich papierach to postanowiliśmy schodzić w kierunku schroniska, zielonym szlakiem.


Pierwszy cel osiągnięty :)

 W Dolinie Wyżniej Chochołowskiej śniegu nawet całkiem całkiem, tak więc niektórzy preferowali zjazd na swoich czterech literach. Myśmy sobie na spokojnie zeszli i w pewnym momencie zdaliśmy sobie sprawę, że za bardzo odbiliśmy ze szlaku i jesteśmy w nieciekawym miejscu, tym bardziej, że przed Justyną coś przeleciało. Kosodrzewina dalej się bujała, ja stanąłem jak wryty bo wiedziałem co to może oznaczać; byliśmy w terenie idealnym dla niedzwiedzia, Na domiar tego od szlaku troszkę oddaliliśmy się, i to nie świadomie, Tyna mi powtarzała to, ale ja jednak upierałem się, że dobrze idziemy. Tak dobrze, że znów coś się ruszyło obok mnie w odległości kilkudziesięciu metrów. Trzeba też powiedzieć, że trzeba było przedzierać się przez kosodrzewinę tak więc jedno było pewne.


Grześ - 1653 m n.p.m.

Szlak idzie gdzie indziej, za nami jeszcze dwie dziewczyny podążały ale nie wiem czy zdawały sobie sprawę z tego, że miś gdzieś w pobliżu był. W końcu udało nam się dotrzeć do szlaku, no może nie byliśmy jakoś daleko od niego ale kosodrzewina niestety nam uniemożliwiała przebrnięcie przez nią. Po drodze zaraz po wyjściu na dobrą drogę, Justyna zauważyła łapy niedźwiedzia. W tej chwili uświadomiłem sobie, że on tam był, od razu dostałem przyspieszenia, ale następnie za chwilę ja zauważyłem z boku szlaku jak łapy, są odciśnięte na śniegu i zmierzają w kierunku kosodrzewiny. Robiło się coraz to ciekawiej ale w końcu z każdym krokiem było to coraz niżej.


Widok z Rakonia
Ciekawe przeżycie, zdawać sobie sprawę, że on gdzieś nas obserwuje, ta kosodrzewina która się ruszała cała i do tego te łapy. Po dotarciu do schroniska z pół godzinki odpoczynku i trzeba było zacząć zmierzać niestety, ale w kierunku parkingu, Tak więc spokojnie zaczęliśmy opuszczać schronisko i udaliśmy się właśnie w tym kierunku, Na szlaku spokój, cisza, zaczyna powoli padać deszcz, ale ten klimat dalej we mnie siedział. O zmierzchu dotarliśmy na parking, i ruszyliśmy w kierunku Krakowa. Jak to bywa czas na podsumowanie wyjazdu. Pogoda dopisała bardzo, zapowiadało się, że będzie tak sobie, a tu jednak zaskoczenie miłe.


Bo mi się wydaję, że tu był miś ? 

Na szlaku natomiast to bez niespodzianek dużych oprócz tych łap niedźwiedzia i ruszającej się kosodrzewiny. Nie chciał bym go spotkać w tamtym terenie jednak. Wyprawa na duży plus ale tutaj z tego miejsca serdeczne podziękowania kieruje w kierunku Justyny. Bardzo fajnie spędzony czas na szlaku, dużo dało mi do myślenia i naładowałem akumulatory na ten tydzień który nadchodził. Wielkie dzięki Tyna! 


Z górskim pozdrowieniem!

piątek, 15 kwietnia 2016

Rowerem przez Dolinę Chochołowską



Rowerzyści zapłacą za wjazd do doliny


"Na darmo szukałby kto owych miłych widoków Doliny Kościeliskiej, co jej nadały tyle uroku; w Chochołowskiej przeciwnie - wszystko jest wspaniałe i olbrzymie; zadziwia ona i wprawia w omamienie, a człowiek widzi swą małość w obliczu tych potęg przyrody" - pisał w r. 1849 Ludwik Zejszner, jeden z pierwszych w tej okolicy wędrowców. Tym opisem z przewodnika Józefa Nyki pragnę rozpocząć tego posta. Dotyczy on oczywiście Doliny Chochołowskiej, a dokładnie zamieszania jakie od kilku tygodni trwa w świecie górskim. Dolina Chochołowska kontra rowery, a dokładniej Górale ze Wspólnoty Ośmiu Uprawnionych wsi w Witowie kontra dwa kółka. Jak nie wiadomo o chodzi to chodzi o pieniądze. Jak to już bywa przy bramkach TPN turysta, który udaje się na szlak musi uiścić opłatę za wejście na teren parku. Także rowerzystów dopadła ta opłata. Jak podaje Gazeta Krakowska, Górale ze Wspólnoty zmienili zdanie i jednak wpuszczą rowery na teren parku. Wcześniej jednak decyzja zapadła, że wjazd rowerem na teren parku jednak ujrzy światło dzienne i zostanie zakazane. "Postanowiliśmy jednak nie zamykać Chochołowskiej dla rowerzystów. Będą mogli wjeżdżać do doliny, ale za opłatą" - mówi Jan Piczura ze Wspólnoty. 


Siwa Polana 

Kto będzie chciał dojechać do schroniska na swoich dwóch kółkach będzie musiał zapłacić za wstęp dla siebie i za rower po pięć złotych. Taką informację można było przeczytać w gazecie 12 kwietnia tego roku. Powiem szczerze, faktycznie zaskoczyła mnie informacja o tym, że rowery nie wjadą do doliny, a później nagle zmiana decyzji. Co ciekawe, interesującym faktem jest, że wypożyczalnia rowerów, która działała przez lata i znajdowała się na szlaku zniknie na stałe. Tak można skakać z kwiatka na kwiatek ale może lepiej było by od razu postawić sprawę jasno? Zapowiadany jest remont głównej trasy, która prowadzi na Polanę Chochołowską. Z czegoś trzeba sfinansować ten remont, tak więc pieniądze zawsze się przydadzą. Gdzieś wyczytałem, że ma powstać obok głównej trasy ścieżka rowerowa. Na forach górskich, są mieszane uczucia. Jak to bywa, turyści którzy na piechotę maszerują są jak najbardziej za zakazem dla rowerów na szlaku, (ten pomysł poszedł w zapomnienie),  natomiast rowerzyści są oburzeni, że trzeba będzie zapłacić za wjazd rowerem. Najlepszym pomysłem była opcja piesza i wypożyczenie roweru aby móc wrócić na nim do Siwej Polany. Zaoszczędzało się czas jak i siły po wędrówce. 


W drodze do schroniska

Ja mam mieszane uczucia co do tej decyzji, jak bym patrzył pod względem bezpieczeństwa to zakaz wjazdu rowerem jak najbardziej (ale mówię tutaj o głównej trasie gdzie chodzą turyści) , bo dochodziło do różnych sprzeczek czy też kolizji roweru z turystami. Przypomnę, że przez dolinę maszerują rodzice z dziećmi i łatwo aby dziecko wpadło pod rower. Z drugiej strony jednak bardzo fajna opcja jest aby te rowery zostały ale żeby miały oddzielną ścieżkę rowerową. Wtedy problem znika, wszyscy są zadowoleni. Tak więc daleko nie trzeba szukać aby z iskry zrobił się płomienny konflikt. I tutaj wkraczamy na gorącą ścieżkę. Opłaty w budkach TPN-u. Trzeba będzie płacić za rower tak więc bardzo, ale to bardzo poruszyło osoby, które przejeżdżały kilometry na rowerze. Rozmawiałem z takimi osobami i twierdzą, że to jest kierunek aby turystów zniechęcić do przyjazdu na rowerze ale także pojawia się kwestia zarobków. W jednym zgodziliśmy się, bezpieczeństwo wśród turystów, którzy są obecni na szlaku. Takie omijanie ludzi, może skończyć się nie przyjemnościami.


Polana Chochołowska 

Daleko szukać przykładu, Dzień Krokusa. Byłem tam i widziałem jak rowerzyści musieli wysilić się aby ominąć tłum ludzi, którzy w jednym jak i drugim kierunku maszerowali. Oj było ciężko, dużo nie trzeba było aby doszło do rękoczynów. Ja to widzę tak, osobna ścieżka rowerowa jak najbardziej, poprawi bezpieczeństwo wśród turystów. Co do opłat, za wszystko teraz trzeba płacić czy to za parking na przykład jak przyjedzie się autem. Pięć złotych za wejście i pięć złotych za rower. Coś mi się wydaje, że jak za parking trzeba zapłacić to założenie jest proste. Nie przyjechałeś autem i ominęła Ciebie opłata? Nic nie szkodzi, zapłacisz za wejście i rower. Dodam jeszcze, że 20 kwietnia będzie obowiązywać nowa opłata tak więc już na dniach. Jakiej jest wasze zdanie na ten temat? 


Z górskim pozdrowieniem!  

poniedziałek, 11 kwietnia 2016

Rozsądek w górach


Muszę wejść na szczyt...


Kolejny nowy tydzień, kolejne moje rozterki związane z górami. Każdy z nas jak zaczynał nie potrafił pogodzić się z porażką, że nie wszedł na szczyt aby móc podziwiać widoki. Ile razy to pogoda nas zawróciła ze szlaku, własna kondycja nam odmówiła współpracy, czy po prostu czasowo nie wyrobiliśmy się, bo wyszliśmy za późno. Jest to normalne, ale jak zaczynamy przygodę z turystyką to jednak nie dla każdego jest to tak oczywiste jak nam się wydaje. W górach na szlaku górskim nie powinno być takiego pojęcia, "jak nie zaryzykujemy to się nie przekonamy". Mowa tutaj o wejściu na szczyt, bo większość z nas idzie w góry aby zdobyć szczyt, móc podziwiać widoki, naturę która nas otacza. Jesteśmy wtedy świadkami pięknych chwil, które towarzyszą nam, a i po zejściu jeszcze w nas siedzą przez długi czas.


W drodze na Kościelec


Pogoda nie zawsze jest naszym sprzymierzeńcem, a tym bardziej w okresie letnim gdzie podstawowa zasada jest taka by na szczycie najpóźniej być do południa. Potem można spodziewać się burzy, a nie muszę tutaj objaśniać co może się stać jak jesteśmy na grani i zastanie nas burza. Ja staram się obserwować pogodę przed każdym wyjściem w góry, czy to lato czy też zima. Wśród turystów panuje zazwyczaj przekonanie, jak wychodzę w góry to po to aby zdobyć jakiś szczyt. Nie każdy tak podchodzi do sprawy ale jest taka grupa ludzi, do której osobiście zaliczałem się. Teraz potrafię oddzielić ryzyko od warunków jakie panują w danym dniu na szlaku. Wcześniej nie wyobrażałem sobie jak to? Przecież w góry przyjechałem i mam nie wejść na szczyt? To właśnie jest ta ambicja, która nas zaślepia i nie patrzymy w przyszłość, nie dopuszczamy myśli, że nie możemy dopuścić do sytuacji, że nie wejdziemy na szczyt.


Rohatka tuż tuż..


Oczywiście jak zapowiadane były burze to zawsze odpuszczałem, ale i wtedy pozostawał smak porażki. Tak to jest właśnie, jak porażka nawet za biurka potrafi nas ukuć. Mam wrażenie, że ambicje niekiedy za bardzo nas ponoszą. Tak jak pisałem, kiedyś do tej grupy zaliczałem się, teraz zrozumiałem, że góry to nie szczyty, to także doliny, przyroda... Nie musimy dostarczać pracy ratownikom, którzy odwalają kawał dobrej roboty w Tatrach. Jak tylko wprowadzimy pojęcie o nazwie rozsądek to unikniemy pewnych nie potrzebnych problemów jak i nie przysporzymy pracy ratownikom. Co kryje się pod tym pojęciem? Na pewno odpowiedzialność za własne życie, przewidywalność sytuacji. Góry to jednak nie jest park gdzie sobie pójdziemy na ławeczkę i  w każdej minucie ulotnimy się z niej. Biorę tutaj pod lupę wyższe partie gór niż doliny. Tutaj trzeba szybko działać i jak najszybciej uciekać na dół, a nie zawsze tak na szybko już się da. Piorun nie wybacza...


W trakcie przerwy, przed nami ostatnie podejście na Kończysty Wierch


 Kamienie zaczynają robić się śliskie, do tego z tyłu głowy siedzi nam, że jesteśmy w nieciekawym terenie. Trzeba czasu ale jednakowo szybkiego działania aby bezpiecznie zejść do doliny. Wspomnę, tutaj, że w przypadku burzy jak najdalej od łańcuchów musimy znajdować się jak i też od źródeł wody. Tak sobie myślałem kiedyś, że takie przemyślenie muszę przelać w postaci posta i wrzucić do szuflady górskiej. Jest to niby sprawa oczywista ale nie dla każdego, Zauważyć można, że nasze ambicje w sprawie zdobywania szczytów są tak duże jak kilometry które nas dzielą od gór. Im dalej mieszkamy tym bardziej jak przyjeżdżamy to chcemy zrealizować swoje plany. Zimą mamy zagrożenia lawinowe i tutaj także niestety ambicje nami szarpią, Pogoda sprzyja, była 3 lawinowa ale w dzień wyjścia na szlak mamy już 2. Czy możemy czuć się bezpiecznie? Nawet przy 1 możemy spodziewać się niespodzianki w postaci lawiny, nigdy nie wiemy co nas może czekać na szlaku. Trzeba podejść do sprawy z rozsądkiem, i zdawać sobie sprawę co nas w górach może czekać. Tymi słowami zakończę tego posta, bo to są trafne słowa. Ambicje zastąpmy rozsądkiem, to nam na dobre wyjdzie.


Z górskim pozdrowieniem! 

piątek, 8 kwietnia 2016

Turysta na szlaku górskim


Turysta dla gór, czy góry dla turysty? 


Góry przyciągają turystów z różnych zakątków Polski jak i też z zagranicy. Ilekroć to spotkałem Słowaków, Czechów, Anglików, Niemców czy Włochów. Co przyciąga turystów na szlak górski? W tym poście chciałbym skupić się na pewnej kwestii. Turysta dla gór, czy góry dla turysty? Odkąd przecieram szlaki górskie zaobserwowałem różne zachowania wśród turystów ale chyba najważniejszym elementem jest podejście do sprawy. Pojęcie turysta dla gór wg moich obserwacji przeważa w rankingu jaki prowadzę w głowie, widać tutaj jak turyści idą  w góry bo dostają urlop i chcą go spędzić z rodziną czy też ze znajomymi. Prosty standardowy przykład: "Kochanie, dostałem urlop na następny tydzień, może pojedziemy w góry? Oczywiście, ja mam teraz trochę czasu wolnego to możemy jechać. Docierają do Zakopanego czy też innego rejonu górskiego. Kwaterę mają zarezerwowaną, rozpakowują się po podróży, idą na miasto coś zjeść. To jutro zwiedzimy Gubałówkę, pójdziemy na Krupówki. Ale urlop mamy przez tydzień to za dwa dni wejdziemy na Giewont." Tak, to jest pierwsza rzecz, która rzuca się na usta turystów. Mianowicie szczyt Giewont, turyści potrafią wyruszyć na szlak górski nie zdając sobie sprawy jaka to jest trasa, jak przygotować się do niej odpowiednio. To nie powinno dziwić człowieka, chęć zobaczenia czegoś co jest położne wyżej. Dopiero później na szlaku wychodzą błędy, brak wcześniejszego przygotowania.


W drodze na Rysy

W dobie internetu można przeczytać przeróżne informacje na temat szlaków górskich gdzie śmiało napisane jest, że możesz iść na Giewont, parę łańcuchów, widoki przepiękne. Tak więc, postawię tutaj pytanie, czy to aby na pewno Turysta jest dla gór? Oczywiście tak jest niestety, dużo ludzi wyrusza na szlak nie przygotowanym i co najważniejsze bez wiedzy. Jeżeli udaje się w rejon Doliny Chochołowskiej gdzie szlak do schroniska jest bardzo wygodny czy też Hali Gąsienicowej gdzie podejście już wymaga trochę wysiłku to i tak odróżnimy turystę, który idzie w góry nie przygotowanym. Spotkałem kiedyś trzech osiłków, oczywiście, załadowane browary w plecaku, śmiało napierają przede mną i słyszę zdanie, idziemy na granaty i tam zabalujemy sobie, przy okazji czekając na zachód słońca... Powaliło mnie totalnie, dopytałem się ile tego piwa mieli bo widziałem po drodze jak przepakowywali plecaki i usłyszałem, po 9 browarów na głowę. Maszerowało ich 3 co daje wynik 27 piw... Zabrakło mi słów... Każdy jest kowalem swojego losu tak więc zwrócenie im uwagi nie pomogło. Rozumiem jak do herbaty odrobinę wiśniówki ale takie balowanie na szczycie? Nie rozumiem tego do tej pory, ja wychodzę z założenia, zejdziesz ze szczytu, śmiało możesz pić. Mam wrażenie, że turysta jest dla gór coraz częściej.


Wpatrzeni we własne odbicie górskie

Oczywiście, każdy z nas inaczej traktuje szlaki górskie, ale jak pogoda nie dopisuje to i tak pójdą w teren górski, nie powiem bo ja w każdą pogodę lubię chodzić. Jednak tak jak miało miejsce ostatnio na Kasprowym Wierchu gdzie trójka śmiałków atakowała szczyt przy wietrze, który dochodził do 115 km/h, wiatr przybierał na sile, a oni na czworakach próbowali wejść na szczyt. Warunki tego dnia od rana nie były korzystne, halny przybierał na sile. Ja wiem, że smak porażki jest gorzki, że chcieli wejść na szczyt choć by nie wiem co, tylko warto pamiętać, że życie mamy jedno. Góry nie wybaczają błędów, tak więc uważam, że góry są dla turysty, a nie turysta dla gór. Nie ubiór zdobi człowieka co jego świadomość poczynanych czynów. Dużo widzi się jak w drewnianych chatach na szlaku zostawione są przeróżne śmieci, pełno podpisów różnych pozostawionych przez... no właśnie czy można nazwać taką osobę turystą? Dla mnie nie. Góry jednak powinny być dla turysty, one przecież dyktują nam warunki i one decydują czy też zejdziemy z nich. Wszystko jest dla ludzi ale góry to są góry, w dolinie nie możesz czuć się bezpiecznie tak więc kończąc ten post chciałem zwrócić uwagę na to aby w razie możliwości przeczytać wstępnie o trasie, o szlaku i o trudnościach jakie mogą nam towarzyszyć. Poradźmy się kogoś, zawsze podpowie w sprawie wyboru trasy. Zdaję sobie sprawę, że i tak jak na naród nasz stawiamy na swoim i robimy na przekór. Nic na to się nie poradzi, oby szczęście dopisywało każdemu na szlaku górskim, bo doświadczenie to nie wszystko. 


Z górskim pozdrowieniem! 

środa, 6 kwietnia 2016

Starorobociański Wierch - 2176 m n.p.m.


Starorobociański czy krokusy? 


Kolejna wyprawa, kolejny dzień na który czekałem od paru dni, w środku tygodnia już byłem myślami w górach. Tak już mam, gdybym mógł nimi na co dzień oddychać... Teraz wybór padł na Tatry Zachodnie, dla mnie ten rejon jest po prostu magiczny. Tutaj widoki oddziałowują na mnie jeszcze bardziej niż Tatry Wysokie, mówię tutaj o scenerii zimowej oczywiście. Ten rejon sobie upodobałem na niedziele, a w ten otóż dzień wypadał Dzień Krokusa, czyli cele były dwa, po pierwsze wybrać się na Polanę Chochołowską i pobyć z tymi krokusami, a następnie udać się w kierunku Starorobociańskiego Wierchu, on był naszym celem.

Na razie na zielonym szlaku pustki 

Pogoda zapowiadała się ładna, ale nie do końca tak było, niebo nie było tak czysto niebieskie, ale najważniejsze, że słońce świeciło i pogoda zapowiadała się dobra do wędrówki. Z Tomaszem już się wcześniej zgadaliśmy co do wyjazdu ale to czasu nie było albo warunki nie korzystne panowały. W końcu w piątek udało się wstępnie dogadać co do wyjazdu, przedstawiłem mu plan wyjazdu i wejścia, odpowiedz była tylko jedna. Tak, jedziemy! Od tej pory podwójnie towarzyszył mi uśmiech na twarzy i tak aż do wyjazdu. W końcu wybija godzina wyjazdu, pakuje do auta plecak, i lecimy w kierunku Krakowa, gdzie następnie odbijamy na obwodnicę i lecimy na Zakopiankę. Docieramy w scenerii nocnej na parking przy Siwej Polanie. Trzeba by kości rozprostować po jeździe co też to czynimy, ale zimno zaczyna nam się robić i w dość szybkim tempie ogarniamy się, zabieramy rzeczy ze sobą i idziemy w kierunku Doliny Chochołowskiej, a konkretniej Polany gdzie idziemy przywitać się z krokusami.

Kaplica Św. Jana Chrzciciela

Powoli zaczyna rozjaśniać się, mijają nas trzy osoby na rowerach, widać, że jadą na krokusy bo statywy przypięte do plecaków i aparaty w pokrowcach. Coraz to cieplej zaczyna robić się, jesteśmy z niewielu o tej porze co maszeruje w kierunku polany. Docieramy do naszego pierwszego punktu docelowego, powoli wkraczamy na polanę, idziemy powoli, wypatrując krokusów, one takie niewinnie zwinięte, nie wiedzą jeszcze ilu adoratorów w postaci turystów będą mieć. Z każdym krokiem wypatrujemy krokusów, nagle to coraz więcej obok siebie i więcej, aż tu nagle coraz bardziej fioletowo. Widok piękny, to co będzie później jak one się rozłożą? Najlepiej to mógł bym wpatrywać się w nie non stop, ale mamy myśl aby udać się do schroniska i troszkę ogrzać ale słońce pojawia się na horyzoncie to też udajemy się w kierunku kaplicy Św. Jana Chrzciciela, tam sobie siadamy i podziwiamy krokusy z małej wysokości.


Dzień Krokusa w Dolinie Chochołowskiej 

Tutaj spożywamy śniadanie, herbata z termosu przy takim plenerze widokowym od razu smakuje bardziej, chociaż była bez cukru. Takie to o to cuda góry potrafią zrobić z herbatą. Obserwujemy powoli zmierzających turystów, którzy właśnie wkraczają na Polanę, my zamiar mamy zbierać się, trochę drogi przed nami, musimy jeszcze cofnąć się bo mamy zamiar iść Doliną Starorobociańską. Mijamy kolejnych turystów, którzy idą podziwiać krokusy, dzisiaj Dzień Krokusa w końcu to nie ma się czumu dziwić. Docieramy do miejsca gdzie trzeba odbić na czarno-żółty szlak.  Za Wyżnią Chochołowską Bramą i dawnym schroniskiem Blaszyńskich (obecnie leśniczówka TPN) odbijajmy w lewo od głównej drogi. Prowadzona tamtędy zrywka drewna widoczna ale podczas tego wypadu, z rana temperatura nie wysoka więc maszerowaliśmy po dość stabilnym terenie, nie zapadając się w błocie. Przychodzi ten moment gdzie trzeba odbić iść już czarnym szlakiem czyli Doliną Starej Roboty nazywaną także Starorobociańską.


W stronę Doliny Starorobociańskiej

Podejście jest ciekawe, kondycyjnie trzeba tam powalczyć troszkę, następnie z każdą chwilą widoki coraz to ciekawsze, człowiek co chwilę dokumentował by ten szlak. Śnieg wcześniej był twardy ale ze wzrostem temperatury zaczyna się już to coraz ciężej. Docieramy w końcu do Siwej Przełęczy - 1840 m n.p.m. Tutaj w tym momencie Tomasz odpuszcza, zbyt ostro dla niego jak na początek przygody zimowej ale i tak jestem pod wrażeniem, że na tą wysokość dotarł w dobrym tempie. Oczywiście chciałem abyśmy razem weszli na szczyt, nie teraz, to następnym razem, góry nie uciekną. Umówiliśmy się, że na parkingu przy aucie spotkamy się. Ja od tej pory rozpocząłem marsz zielonym szlakiem w kierunku Siwego Zwornika - 1965 m n.p.m. Przy podejściu zaczęło mocniej wiać, ja w krótkim rękawku (tak było gorąco), więc w szybkim tempie starałem dotrzeć się do Zwornika aby wyciągnąć bluzę z plecaka, nie chciałem ryzykować ściągania plecaka na pochyłym terenie.

Za mną Starorobociański Wierch

Uczyniłem to jak znalazłem się na Zworniku, i zacząłem podziwiać widoki bo z stąd naprawdę ciekawie zaczęło się dziać. Szybki baton i ruszamy w kierunku podejścia na Starorobociański Wierch. Raki ubrałem już na Siwej Przełęczy ale w tym śniegu to człowiek się zapadał... Ciężkie podejście, nogi moje odczuły to, ale dotarłem na szczyt - Starorobociański Wierch - 2176 m n.p.m. Wiatr na ostatnich metrach od szczytu przybierał na sile, a na szczycie to już zaczęło mocno wiać, długo tam nie siedziałem, nie wiem, może z 10-13 minut, zbyt mocno wiało aby tam sobie na spokojnie usiąść i popodziwiać widoki, które były naprawdę zacne.


Podejście na Siwy Zwornik - 1965 m n.p.m.

 Szybkie zdjęcia, rzucenie okiem w kierunku wszystkich szczytów, które były na horyzoncie, szybka wymiana zdań z ludźmi na szczycie i od razu trzeba było obniżyć trochę wysokość aby uniknąć tego wiatru, ale on nie miał zamiaru ustępować. Chciałem łyk herbaty zaczerpnąć ale zbyt mocno wiało aby można było to zrobić to też kontynuowałem marsz w kierunku Kończystego Wierchu. Po drodze mijałem z 7 osób, które zaczynały podejście na Starorobociański. Dotarłem w końcu na Kończysty wierch - 2002 m n.p.m. Tam także wiało, więc pomyślałem, no niżej już musi ustać i szybkie zdjęcie na szczycie, i lecimy dalej w kierunku kolejnego wierzchołka. Nadal wiatr szaleje, mnie zaczyna to już powoli męczyć, ale w końcu, na szczycie ustąpił wiatr, Trzydniowiański Wierch - 1758 m n.p.m.


Widok ze szczytu w kierunku Tatr Wysokich

Od wysokości 2176 m n.p.m. aż do 1758 m n.p.m. wiatr nie ustępował więc w końcu mogę napić się herbaty i jakieś foto zrobić. Na tym szczycie spędziłem z 30 minut, zero wiatru, cieplutko, bajka. Od Kończystego z czerwonego na zielony zrobił się szlak. Nie wiedziałem jaką drogę powrotną wybrać ale zdecydowałem się pójść czerwonym w kierunku Polany Trzydniówki. Już na początku raki ściągnąłem bo bez sensu paradować po kamieniach w nich jak śniegu nie ma. I do połowy dobrze mi się schodziło, no właśnie, do połowy bo kolejne momenty to już nie zaliczył bym do udanych. Lód w lesie leżał , śnieg mokry, zapadałem się w nim, raz śnieg mnie pokonał, drugi raz to już lód, który był pod śniegiem i mnie powalił, całe szczęście lekki zjazd, tylko potłuczenia pozostały mi po tym zjeździe.

Przed nami Kończysty Wierch - 2002 m n.p.m.

Trzeci raz to o mało co w błocie nie pływałem już przy zejściu fajnym żlebem, stanąłem na kamieniu, a że ruchomy to taką akrobację wykonałem, co prawda uratowałem się ale to dzięki kijkom i równowadze jaką udało mi się złapać. Czwarty raz też mógł skończyć się podobnie ale tym razem z udziałem drzewa, które było powalone i trzeba było je przejść. Na cztery próby, dwie gleby, nie jest zle. W każdym bądź razie, pomyślałem sobie, najgorsze za mną, teraz na zielony szlak tylko i prosto do parkingu, no właśnie nie tak prosto. Ciężko było mi się włączyć do ruchu turystycznego, przecież to Dzień Krokusa, ale to co zobaczyłem, to przerosło moje oczekiwania zdecydowanie. Bardzo dużo turystów, no może nie każdego można nazwać turystą, a to dlatego ponieważ jak wracałem w stronę parkingu byłem za jedną parą, gdzie kobieta o blond włosach wręcz oznajmiła swojemu mężczyźnie, że ostatni raz idzie w takim błocie, ponieważ ubrudziła swoje spodnie, które kosztowały 200 zł, także oznajmiła, że  życzy sobie aby w tej chwili podjechał wóz z koniem i ją zabrał, tak powiedziała, wyminąłem tą parę, gdyby to było dziecko, to ja jeszcze zrozumie to, ale bez przesady, mężczyzna i kobieta w wieku ok 30 lat.


Trzydniowiański Wierch - 1758 m n.p.m. (ten z prawej strony)

Czułem się jak w puszcze zamknięty, dobrze, że co jakiś czas można było wyprzedzić bo to robiło się powoli męczące. Tylu tematów na raz co usłyszałem w drodze powrotnej to nawet nie potrafię zliczyć. Także nie będę wymieniał, bo to bez sensu. Dotarłem na parking, tam usłyszałem jakie kolejki były, tak poza tym na Siwej Polanie to ludzi bardzo dużo, to jedni piwo i kiełbaskę spożywali, to też inni stali w kolejce za oscypkami, a dzieci z rodzicami w kolejce za lodami. Dzień Krokusa wśród turystów dopisał ale to nie moje klimaty, za duży tłok. Podsumowując kolejną wyprawę, upadki, potknięcia ale warunki pogodowe dopisały i to najważniejsze. Góry łatwo mnie  nie chciały wypuścić ale wszystko co dobre szybko się kończy. Do następnej wyprawy!

Z górskim pozdrowieniem!

wtorek, 5 kwietnia 2016

Krokusy w Tatrach. Jak? Gdzie? Kiedy?


Dzień Krokusa, czy aby na pewno? 


Dolina Chochołowska jest największą z naszych dolin tatrzańskich (35,6 km²). Dojście do doliny jest dogodne, nie trzeba osiągać, żadnych trudnych podejść. Jak pisze Józef Nyka: Turyści pojawili się w Dolinie Chochołowskiej około połowy w. XIX, pochlebnie wypowiadając się o uroku doliny, a z przesadą o trudnościach terenu "Kilka potężnych szczytów - napisał jeden z nich - wznoszących swe dumne czoła w krainę obłoków, tak wydają się strome, że powątpiewamy, iżby wystąpić można było na ich wierzchołki." Gdzie jest bardzo dogodne dojście do doliny, tam zawsze dużo turystów, ale to co się wydarzyło 3 kwietnia 2016 roku, przeszło moje największe oczekiwania. 


Tak było o poranku, potem ten szlak wyglądał już zdecydowanie inaczej...

Tego dnia właśnie obwieszczono Dzień Krokusa. To wydarzenie zwiastuje przyjście wiosny, tak więc turyści byli na bieżąco z informacjami na temat sytuacji panującej w Dol. Chochołowskiej. To dzięki właśnie mediom społecznościowym turyści wychwytują informacje i po prostu jadą podziwiać te piękne dywany kwiatów porośniętych majestatyczne miejsca. Wszystko jest dla ludzi ale nie za wszelką cenę...
Pragnę poruszyć ten wątek, ponieważ z roku na rok zaczynają pojawiać się zwolennicy jak i przeciwnicy tegoż dnia. Była to piękna niedziela, ja zaplanowałem sobie wyjazd w ten dzień nie dla krokusów samych ale wejścia na Starorobociański Wierch. Fakt, odwiedziłem polanę Chochołowską, ale to było o godzinie 7:00 rano, więc można powiedzieć, mogłem nacieszyć oko, krokusy nie były jeszcze w pełnej okazałości ale i tak w tym lekkim szronie prezentowały się naprawdę interesująco.


Cisza, spokój, 4 godziny wcześniej 

 O poranku, uwierzcie mi, to jest przeżycie być sam na sam z krokusami, gdzie nie gdzie turyści  ze schroniska zaczynają wstawać i udają się na polanę by popodziwiać te fioletowe cuda. Udaliśmy się troszkę wyżej aby zjeść śniadanie i z góry popatrzeć na te krokusy, w tym celu pomaszerowaliśmy w kierunku lekkiego podejścia gdzie na skraju lasu stoi kaplica Św. Jana Chrzciciela. Tam sobie na spokojnie siedliśmy, i w promieniach słońca skonsumowali śniadanie. Tak siedziałem sobie, wpatrywałem się w fioletowe krokusy, i z każdą chwilą coraz to bardziej przybierały one na kolorze. Wszak, w końcu słońce wychodziło więc miały prawo. Zawsze staram unikać się takich tłumów, jakie tego dnia miały nadejść do Doliny Chochołowskiej. Na szczęście pomaszerowaliśmy wyżej aby nacieszyć się widokami, natomiast ludzie powoli zaczynali nadciągać na polanę. Mijaliśmy ich, ale to była pestka z tym, co moje oczy zobaczyły około godziny 15:30. Schodziłem wtedy z Trzydniowiańskiego Wierchu, wkroczyłem na ostatnią prostą gdzie szlak prowadzi na parking, aż tu nagle, po chwili nie mogłem włączyć się do ruchu turystycznego! Ja wiem jak to brzmi ale bez przesady, takie coś po raz pierwszy mnie spotkało. Człowiek przy człowieku, dzieci, dorośli, ludzie w podeszłym wieku. Jednym słowem tłok na szlaku...


Pięknie jest...

Powiem wam szczerze, czułem się jak szprotka w puszce, nie przepadam za takimi tłumami ale jakoś trzeba było dojść do celu. Wtedy w mojej głowie była jedna myśl, jak najszybciej dojść na parking. Jak schodziłem czerwonym szlakiem z Trzydniowiańskiego miałem przyjemność zobaczyć polanę i tłumy ludzi, którzy podziwiali krokusy. Wtedy było ok, ale po zejściu to już totalnie byłem zdezorientowany co się dzieje, po chwili dotarło do mnie, że to dzień krokusa. Wszystko jest dla ludzi, oczywiście ale teraz poruszę pewną kwestią którą zaobserwowałem w drodze na parking. 


fot. Konrad Szewczyk

Zwracam się teraz do tych co świetnie interpretują przepisy i uwielbiają robić zdjęcia sobie wraz z krokusami. Ludzie! Czy naprawdę musicie kłaść się na tych krokusach aby być wśród nich? Nie możecie np. obok stanąć, usiąść czy też się położyć? No tak, przecież to tylko kwiatki... Dobra, ja rozumiem wejść i zrobić zdjęcie tam gdzie można czyli są jakieś luki między tymi kwiatami ale nie centralnie w nie włazić i je depcząc!  No dobra, to już należy do władz TPN, którzy pilnują tych miejsc. Doszły mnie słuchy, że wolontariusze także stali przy krokusach i je pilnowali za co chwała im za to ale nie wszędzie da się upilnować te miejsca. Po drugie, na parkingach brakowało miejsc, co za tym idzie, na drodze od strony Kościeliska i Czarnego Dunajca tworzyły się gigantyczne korki.. Takie informacje dotarły do mnie jak wróciłem na parking, akurat znajomi byli albo śledzili informację na bieżąco i mi dali znać. Przy drodze na łąkach właściciele urządzili prowizoryczne parkingi, i to nic, że rosły na nich krokusy... Pod kołami znalazły się, chcą nie chcąc. No cóż, każdy zarobek dobry, nawet kosztem krokusów. Jak przyjechałem do domu i zobaczyłem zdjęcia z tego dnia i te kolejki to mnie wprawiło w osłupienie... 


fot. Rafał Raczyński 

Tak to jest, jak przychodzi dzień krokusa, i ludzie wyruszają na szlak w poszukiwaniu tych fioletowych kwiatów. Apeluję, zwiedzajmy, podróżujmy ale róbmy to z głową, ten weekend, który nadchodzi jak dopisze oczywiście pogoda znów Dol, Chochołowska i nie tylko, przyciągnie tłumy ludzi, po prostu uszanujmy przyrodę i nie wchodźmy w te krokusy jak się nie da aby zdjęcia zrobić, a już tym bardziej  nie kładźmy się na nich aby za pozować do zdjęcia... Dlaczego napisałem ten post? Bo to zachowanie  niektórych ludzi do mnie po prostu nie dociera, wiem, że za ten wpis dostanę po nosie od internatów do których dotrze ta wiadomość, ale znajdą się tacy którzy zrozumieją ten wpis. Dzień Krokusa, czy aby na pewno? Oczywiście, że tak, tylko gdyby nie pewne zachowania turystów...


Z górskim pozdrowieniem! 

Diablak - 1725 m n.p.m. - Wielkanoc - Dzień III


Dalej w drodze...


Okres świąteczny to wyjątkowy czas, ale spędzamy je coraz to inaczej, świat i nasze tradycje idą do przodu, zmieniają się upodobania polaków to też w moim przypadku miało to miejsce, spędzić święta w miłej, radosnej, górskiej atmosferze. Polacy w rozjazdach, można powiedzieć ale cóż zrobić? Ile można siedzieć przy stole i wcinać te smakołyki, potrawy na wielkanocnym stole, różnego rodzaju ciasta, owszem to jest jedyne w swoim rodzaju ale czy faktycznie nie za bardzo za długo przesiadujemy?

Zaczynamy przygodę na czerwonym szlaku

Jesteśmy narodem który lubi świętować, spędzać czas z najbliższymi przy jednym stole, odwiedzać się po latach ale tak zastanówmy się i odpowiedzmy sobie szczerze, ilu z was wypowiedziało magiczne słowa: "po świętach przechodzę na dietę" albo "święta, święta i po świętach, zleciało i przejadłem/am się". Tak to właśnie jest z naszą mentalnością do świętowania. Pasowało by teraz zacząć aktywnie rozpocząć okres poświąteczny, natomiast ja chciałem aktywnie, na świeżym powietrzu spędzić poniedziałek Wielkanocny, w sumie tak jak całe święta. W niedzielę wróciłem z Tatr, tutaj podziękowanie kieruje do Seby za podwózkę do Olkusza, bo z Krakowa ograniczony transport był niestety. Przyjechałem do domu, wypakowałem się i zacząłem przygotowania do poniedziałkowego wypadu, tym razem inny rejon gór ale także magiczny, w sumie jak każde pasmo górskie. Decyzja zapadła już wcześniej co do wyjazdu, Rafałowi zaproponowałem Beskid Żywiecki, a dokładniej wschodnią jego część:Babia Góra inaczej nazywana również Diablakiem - 1725 m n.p.m. Bardzo charakterystyczna góra nazywana także jako Polskie Kilimandżaro.

Widok z Sokolicy w kierunku Diablaka

Trzeba było położyć się spać bo rano trzeba znowu wstać. Budzik uruchomił się ale ciężko było wstać, troszkę się nie chciało ale kawę trzeba było zaparzyć, może ona pomoże i od razu mówię, pomogła bo obudziłem się raz dwa, plecak już spakowany, teraz trzeba do Rafała napisać czy wstał i powoli czekać na niego. W końcu ruszamy, ładujemy się do auta i ruszamy w kierunku parkingu. Trasa mija nam bardzo fajnie, muszę napisać, że atrakcje były ale tylko dla wtajemniczonych ale w końcu dotarliśmy, trzeba rozprostować kości, wyciągnąć plecaki i powoli ruszyć w kierunku czerwonego szlaku. Naszą wędrówkę zaczynamy od Przełęczy Krowiarki, w tym kierunku właśnie idziemy, śnieg wita nas już na początku ale nabieramy wysokości powoli, jest dość ciepło, ale uwierzcie, tak się cieszyłem, że zawitałem w góry, minęło kilka godzin jak mnie tam nie było, a tu taka tęsknota dopadła człowieka, no cóż poradzić, tak miałem. I pomyśleć, że ja miałem pół roku przerwy od górskich wypadów w góry... 

Surowo - zimowy klimat...

Do tej pory nie mogę tego pojąć ale wydaje mi się, że nie ma co nad tym rozmyślać, po prostu, tak miało być widocznie. Pierwszym naszym celem jest wyczerpujące podejście na Sokolicę 1367 m.n.p.m. Z parę osób jest na szczycie, nie zatrzymujemy się na długo, chwila przerwy i kontynuujemy marsz do kolejnego punktu wysokościowego. Towarzyszy nam bardzo fajna atmosfera, ja cieszę się jak dziecko, idziemy przez parę chwil oddaleni od siebie ale daje nam to możliwość skupić się i oddać mistyce górskiej, każdy kto chodzi po górach wie o czym mówię. W pewnym momencie odnotowujemy kolejne podejście - Kępa 1525 m.n.p.m. Piękny klimat, surowo-zimowy klimat... Zauroczyło mnie to miejsce, coś fantastycznego. Zdjęcia tego nie odzwierciedlą, na żywo wygląda to rewelacyjnie. Myślę sobie z biegiem czasu, że ten wyjazd dał mi dużego kopniaka, tego rodzaju pasma górskiego brakowało mi aby naładować akumulatory, Tatry, Beskid, tak.... tego mi trzeba było. Następnie po kilkudziesięciu minutach docieramy do kolejnego punktu - szczyt Gówniaka 1617 m.n.p.m. Zaczął powoli być odczuwalny wiatr i temperatura nagle spadła, atmosfera gorąca i co najważniejsza wesoła. Docieramy w końcu na szczyt, Babia Góra - 1725 m n.p.m. 

Babia Góra - 1725 m n.p.m.

Tutaj charakterystyczny jest kamienny wiatrochron, który jest w całości pokryty białą szatą. Wielkie Jezioro Orawskie wyśmienicie prezentuje się, robi wrażenie. Ten szczyt dla mnie ma bardzo magiczny klimat. Na szczycie idziemy schronić się przed wiatrem, i spożywamy jakiś posiłek wraz z ciepłą herbatą. Tak siedzimy na szczycie z 20 minut i zbieramy się powoli. Obieramy kierunek w stronę schroniska, dalej czerwonym szlakiem, warunki zaczęły lekko polepszać się, wcześniej słońce przez chmury przebijało się, a tu po chwili zaczyna pogoda poprawiać się, wiatr sobie powiewa, my z uśmiechami schodzimy ze szczytu, nie ma nic przyjemniejszego jak schodzić ze szczytu w promieniach słońca. Rafał śmiało prowadzi do schroniska, docieramy w końcu na Przełęcz Brona - 1408 m n.p.m. Kolejne piękne widoki, dla mnie trasa świetna, tutaj kolejne 15 minut spędzamy nad kolejnym podziwianiem widoków. Schodzimy do schroniska na Markowych Szczawinach na piwko, a potem to już niebieskim szlakiem do parkingu. 

Schronisko na Markowych Szczawinach

Podsumowując, wyjazd na zakończenie świąt bardzo udany, naładowałem akumulatory, przemyślałem kilka rzeczy, od razu lepiej na sercu, góry i ludzie potrafią dogadać się, to co nam w sercu gra zostawia swoje ślady na szlaku życia. Podróż do Olkusza minęła nam bardzo spokojnie. To czego doświadczamy na szlaku, zostaje w naszej pamięci na długo, ludzie gór zawsze wracają tam, jak do swojej szuflady po wspomnienia...

Z górskim pozdrowieniem!

niedziela, 3 kwietnia 2016

D5SP - Wielkanoc 2016 - Dzień II



Śniadanie Wielkanocne w piątce

Nastaje nowy dzień, pojawiają to się nowe pomysły, myśli krążą po głowie. Jesteśmy w Dolinie Pięciu Stawów, Niedziela Wielkanocna, budzimy powoli się do życia, na jadalni w schronisku jeszcze cisza, ludzie śpią, to jeszcze parę minutek pomyślałem sobie, ale po chwili rozbrzmiewają po jadalni dźwięki budzików, każdy to inny, charakterystyczny. To znak, trzeba powoli wstawać, spoglądam przez okno, przejrzystość jest, w sumie tak miało być tylko pytanie było, ile tego śniegu dosypało w końcu, wczoraj było nie ciekawie, natomiast dzisiaj mam nadzieję, że będzie już tylko lepiej.


Dolina Pięciu Stawów o poranku

 Po chwili moją uwagę przyciąga turysta, który właśnie idzie przez staw w kierunku Szpiglasowego Wierchu. Jest dobrze, słońce powoli zaczyna pojawiać się na niebie, daje jasny sygnał - wstań, zjedz śniadanie i wyjdź na szlak. Tak, to jest dobry zwiastun tego co nas czeka, jadalnia powoli zapełnia się turystami, można powiedzieć, takie wspólne Wielkanocne śniadanie w schronisku. Czy to nie jest piękne? Każdy uśmiechnięty, radosny, spożywa śniadanie, na stole pojawiają się wszystkie potrawy jakie można znaleźć na rodzinnym stole, jajka z chrzanem, kabanosy, kiełbasa, sałatka jarzynowa, buraczki, szynka, ciasta różnego rodzaju, od serników, po makowce, do tego oczywiście babki świąteczne.



Góry potrafią zauroczyć

Coś pięknego, takie chwile człowiek zapamięta na długo, do tego piękny nastaje nam dzień. Spożywamy śniadanie, wymieniamy się wspólnie informacjami, gdzie każdy wyrusza na szlak i życzymy sobie powodzenia. Kilku znajomych poznanych wczoraj przy wspólnym siedzeniu w jadalni wyrusza na Kozi, ktoś na Zawrat, my z Sebą zastanawiamy się czy może aby nie pójść na ten Kozi Wierch ale trzymamy się wczorajszej decyzji, idziemy na Szpiglasa, trzeba wejść na niego, wczoraj wszak nas odrzucił. Powoli zbieramy się, pakujemy plecak i wychodzimy na zewnątrz, tam już ludzie powoli szykują się także na szlak, my tak jeszcze słuchamy przy okazji ratowników, jakiś kurs prowadzą dla turystów, w międzyczasie zakładamy raki i zaczynamy marsz w kierunku Szpiglasowego Wierchu, idziemy trawersem pod wydeptane ślady w śniegu, ale co chwilę zatrzymujemy się aby móc popodziwiać widoki, tego dnia warunki bajeczne, taniec chmur wokół szczytów na niebieskiej ścieżce jakim jest niebo. Mamy dużo czasu, ja co chwilę staję, robię zdjęcia, ale także podziwiam Kozi, trochę tych ludzi idzie w kierunku tego szczytu, fajnie to wygląda jak z dalekiej perspektywy widzisz takie mrówki, które próbują wejść na szczyt. Świnica w chmurach, Kozi także był ale na chwilę pokazał się w pięknej okazałości. 



Szpiglasowa Przełęcz - 2110 m n.p.m.

Taki potężny masyw z niego, że zawsze mnie zachwyca, tą swoją wielkością, Przed nami kilkoro ludzi już schodzi ze szczytu, teraz wiem, że to był dobry ruch z ich strony, mieli piękne widoki, przynajmniej z dołu podziwialiśmy nasz cel, który był dobrze widoczny. W połowie drogi, widzimy jak Szpiglas zaczyna tonąć we mgle, trochę mnie to zaczęło martwić, ostatnio byłem na nim we wrześniu ubiegłego roku, 
także miałem chmury na szczycie, więc zapowiadało się na to, że będzie powtórka, ale był jeden plus, w Dolinie było pięknie, więc jakaś mała nadzieja była na to, może akurat otworzy się okno pogodowe? Docieramy do tego miejsca, gdzie wczoraj musieliśmy zawrócić, z pod żlebu, ale w końcu śnieg już nie sypie, idziemy śmiało do góry, nabieramy wysokości, docieramy do łańcuchów, w końcu Szpiglasowa Przełęcz - 2110 m n.p.m. 



Na szczycie - Szpiglaspwy Wierch - 2172 m n.p.m.

W tym momencie widać w kierunku Rysów widoki, to od razu uśmiecham się i podziwiam ten krajobraz, to był ostatni dzwonek na jakieś zdjęcie, bo od tej chwili już tonęliśmy we mgle, czyli w miarę coś się zobaczyło, nie jest zle. Teraz pozostaje nam iść w kierunku naszego celu, trójka turystów także rusza za nami i idziemy wspólnie. Śnieg w żlebie nie stabilny, lekko się osuwał ale tak to dobrze się szło, natomiast tutaj do celu pozostaje nam już tylko kilkadziesiąt kroków, idzie się dobrze, ekspozycje nam towarzyszą i tak dostrzegamy je w tym mleku. Docieramy w końcu na wysokość 2172 m n.p.m.. Tak jak myślałem, towarzyszy nam mleko i raczej na chwilę obecną nie zapowiada się na to, aby to się zmieniło. Siedzimy krótko na szczycie, i schodzimy w kierunku przełęczy, w Dolinie nacieszymy się słońcem jak oczywiście będzie bo jak na razie za dużo nie widzimy. 


Czas wracać powoli...

W połowie drogi do schroniska pojawia się słońce, czyli tutaj warunki idealne, spoglądam w kierunku Koziego, tam chmury ustąpiły czyli Ci co weszli na niego mają ładne widoki, są ponad chmurami czego im zazdrościłem, ale co później się okazało, nie weszli dokładnie na szczyt, bo 15-20 metrów dzieliło ich od szczytu, ale niestety po wczorajszych opadach śniegu powstał nawis i ciężko było wytyczyć gdzie prowadzi grań, widziałem później zdjęcia z tej wyprawy, no nie wyglądało to ciekawie, ale okno pogodowe mieli przez 5-10 minut więc chmury dzisiejszego dnia nie dawały w tym rejonie za wygraną. Dotarliśmy do tego schroniska, ale posiedzieliśmy z 45 minut, coś zjedliśmy i udaliśmy się w kierunku Doliny Roztoki, a potem na Palenicę Białczańską. Jutro czekał mnie kolejny wyjazd góry, więc trzeba było przepakować się i przygotować. Od wyjścia z pod schroniska towarzyszyło nam słońce cały czas, czyli prognozy sprawdziły się. Podsumowując ten wyjazd, w bardzo w miłej atmosferze minęły mi te świąteczne dni, poznałem nowych ludzi, poznało to się nowe historie, nowe opowieści ludzi gór, całkowicie różne charaktery górskie. Tutaj z tego miejsca serdeczne podziękowanie dla Seby za wspólne wędrowanie po szlaku i wiem, że to nie ostatnia nasza taka wyprawa. Tak więc nie rozpisując się już więcej, ogólnie jestem zadowolony, tutaj panuje inna atmosfera, jak rozpocząłem pierwszy album zdaniami, że uciekam z tego zamieszania dnia codziennego, tak teraz kończę tymi słowami, uciekłem, i wiem, że to była dobra decyzja. 

Z górskim pozdrowieniem!